Oswojony Orient. Lapidarium emocji
I.
Co łączy Turcję, Gruzję, Ukrainę, Rumunię — kraje, które odwiedzili artyści Robert Rumas i Piotr Wyrzykowski?
Rzut oka na mapę podsuwa oczywisty klucz: wszystkie leżą nad Morzem Czarnym.
Czy coś z tego dla nas wynika? Co takiego może nas spotkać na Ukrainie, w Turcji, Gruzji, Rumunii? Po co jechać właśnie tam?
Morze Czarne to styk kontynentów, ale styk płynny, łagodny, wręcz niezauważalny. To nie Morze Śródziemne, gdzie z jednej strony jest francuskie Lazurowe Wybrzeże, a z drugiej — Libia; z jednej — brytyjski Gibraltar, z drugiej — Bliski Wschód. W przypadku Morza Czarnego kultury Europy i Azji wzajemnie się przenikają i dopełniają. Rozwodniona w miarę przemieszczania się na wschód Europa, spotyka mało jeszcze konkretną i szukającą dopiero swojej formy Azję.
Spróbujmy jednak przeprowadzić granicę. Rumunia to bez wątpienia Europa (i jedyny wśród tej czwórki członek Unii Europejskiej). Ukraina? Też chyba nie ma wątpliwości — chociaż dla części Europejczyków z Zachodu to trudne do przyjęcia (może zmieni się to po piłkarskich mistrzostwach kontynentu). Turcja? Skrawek Europy i reszta Azji.
Najwięcej kłopotów jest z Gruzją. Geograficznie — raczej Azja, choć niektórzy geografowie skłonni są zaliczać ją, wraz z Armenią i Azerbejdżanem, do naszego kontynentu. Ale mentalnie i kulturowo Gruzja nie ma z Azją wiele wspólnego i manifestuje to na każdym kroku, od flag UE powiewających w całym kraju (jedną widziałem nawet w gabinecie dyrektora Muzeum Stalina w Gori) do wielokrotnie deklarowanej chęci członkostwa w Unii i NATO.
Dla gruzińskich politologów Gruzja to Europa Południowa. Jeden z nich, Aleksandr Rusecki (mający polskie korzenie) powiedział na konferencji: „Mówiąc precyzyjniej, nie jest to Europa Południowa, ale Południowo-Wschodnia, używam jednak określenia Południowa, gdyż mamy więcej wspólnego z Południem niż ze Wschodem”. Rusecki uważa, że Gruzini są typowymi południowcami, jak Hiszpanie, Włosi czy Grecy, a świadczyć o tym mają kultura wina, zamiłowanie do ucztowania, słabość do dzieci, uwielbienie futbolu, mocne więzi rodzinne, indywidualizm i rozmyte poczucie czasu — niepunktualność, swoiste mañana.
Mateusz Gralewski (1826–1891), który w połowie XIX wieku spędził na Kaukazie dwanaście lat i skrupulatnie spisał swoje przeżycia i obserwacje, scharakteryzował gruzińską szlachtę jako „szczerą, rubaszną, rozrzutną, samowolną, pobożną, gościnną, odważną, rozpróżniaczoną”, sugerując, że ma wiele wspólnego ze szlachtą polską. „Nie licząc Ormian, wspartych więcej w Azję Mniejszą — pisał dalej Gralewski — jedni tylko Gruzini z plemion kaukaskich potrafili wytworzyć z siebie naród”.
Śledząc gruzińską historię, dostrzegamy wiele podobieństw z dziejami innych państw Europy. Gruzja nigdy nie była orientalną despotią, władzę króla ograniczała potęga możnowładców, wolnością cieszyła się szlachta. Podporą państwa była autonomiczna Cerkiew. Zjednoczenie państwa nastąpiło w XI wieku (wcześniej istniały dwa ośrodki: będąca po wpływem Bizancjum Kolchida na zachodzie kraju i okresowo niezależna, okresowo podległa Persji Iberia na wschodzie). Po okresie rozkwitu (wiek XII i początek XIII) kraj wszedł w okres rozbicia dzielnicowego, dzieląc się na trzy królestwa i kilka księstw. Na początku XIX wieku gruzińskie ziemie zajęła Rosja. Po upadku caratu Gruzja odrodziła się (w latach 1918–1921 była niepodległa), ale szybko podbili ją bolszewicy. Do 1991 roku wchodziła w skład Związku Radzieckiego.
Ważną rolę w dziejach Gruzji odgrywały kobiety. Dwie z nich stały się wręcz symbolami państwa, jego duchowości i kultury. Pochodząca z Kapadocji święta Nino w IV wieku schrystianizowała Iberię, a panująca w latach 1184–1213 caryca Tamar od dawna uchodzi za najwybitniejszego władcę Gruzji w całej historii.
W cerkwi we wsi Bodbe w prowincji Kachetia (na wschodzie kraju), gdzie pochowana jest święta Nino, znajduje się grób biskupa Ioanna (Giorgiego Makaszwilego), zmarłego w 1837 w wieku lat 94. Napis głosi (po rosyjsku): „Tutaj spoczywają czcigodne szczątki przewielebnego metropolity bodbijskiego i kawalera rodem z kachetyjskich książąt Makajewsjus”. Latynizacja nazwiska i „kawaler z książąt” świadczą, że zmarły biskup (i osoba, która wykonywała tablicę) z całą pewnością czuli się Europejczykami.
II.
Państwa, które znalazły się na drodze Rumasa i Wyrzykowskiego łączą zatem również europejskie aspiracje. Dotyczy to także Turcji: członka NATO i kandydata do UE (choć w ostatnich latach entuzjazm dla perspektywy akcesji znacznie osłabł — zarówno w samej Unii, jak i wśród Turków). Czy łączy je coś więcej?
Paradoksalnie, łączy jeszcze religia i związana z nią tradycja. W Rumunii i Gruzji zdecydowanie dominuje prawosławie, a na Ukrainie prawosławie jest wyznaniem największym i najbardziej wpływowym. Na obszarze dzisiejszej Turcji chrześcijaństwo zakorzeniło się już w pierwszych wiekach i w wersji prawosławnej było silnie reprezentowane aż do lat dwudziestych XX wieku (kiedy w ramach wymiany ludności Turcję musiała opuścić praktycznie cała mniejszość grecka).
W Turcji od tysiąca lat dominuje islam, który promieniował także na obecną Gruzję. Najsilniej odcisnął się w Adżarii, należącej aż do 1878 roku do Imperium Osmańskiego (wtedy to, jako ostatnią z gruzińskich prowincji, Adżarię zajęli Rosjanie). W samym Batumi muzułmanów zostało niewielu, ale w wysokogórskich adżarskich wsiach Gruzini wyznający islam do dziś stanowią większość.
Islam obecny jest też od setek lat na Ukrainie, a konkretnie na Krymie. Wyznawali go Tatarzy (ich Chanat Krymski zależny był od tureckiego sułtana), którzy przeważali wśród ludności półwyspu aż do końca XIX wieku — wtedy przewagę zdobyli etniczni Rosjanie. W 1944 roku Stalin wysiedlił Tatarów do Azji Centralnej. Zaczęli wracać dopiero w okresie pierestrojki (lata osiemdziesiąte), obecnie stanowią kilkanaście procent ludności Krymu (większość — około 60 procent — to Rosjanie). W okresie radzieckim Krym należał początkowo do sowieckiej Rosji. W 1954 roku został przekazany Ukrainie.
Horia-Roman Patapievici, rumuński fizyk, filozof i publicysta, autor Biblii prawdziwego Rumuna zauważył, że zarówno prawosławie, jak i islam są w swym duchu orientalne. To spostrzeżenie cenne, aczkolwiek pojęcie „islamu” należałoby pewnie w tym kontekście zawęzić do islamu tureckiego, wyrosłego na gruncie bizantyjskim i odmiennego od surowego islamu Półwyspu Arabskiego czy emocjonalnego szyickiego islamu Persji.
W tym miejscu dochodzimy, wydaje się, do sedna: prawdziwym wspólnym mianownikiem Ukrainy, Rumunii, Turcji i Gruzji jest właśnie dziedzictwo Bizancjum: owego drugiego, wschodniego płuca Europy, bez którego nasz kontynent byłby ułomny, kaleki, ograniczony.
Amerykański dziennikarz Robert D. Kaplan, który kilkanaście lat temu przemierzył Rumunię, Bułgarię, Turcję, kraje Bliskiego Wschodu oraz Kaukazu Południowego i Azji Centralnej, odpowiedzi na pytanie o przyszłość tej części świata szukał w odległej przeszłości. W Ankarze odwiedził Muzeum Cywilizacji Anatolijskich: „Eksponaty zgromadzone w gablotach uczyły jeszcze czegoś: żaden ustrój państwowy nie jest wieczny i historia starożytna może być równie dobrym przewodnikiem po przyszłych dziejach Bliskiego Wschodu, jak współczesne doniesienia medialne. Być może nawet lepszym”.
III.
„Orient” postbizantyjski, prawosławno-muzułmański, na który składa się nieoczywisty „Orient” Ukrainy (ograniczmy się tu do Półwyspu Krymskiego, objętego projektem Roberta Rumasa i Piotra Wyrzykowskiego), dyskretny „Orient” Rumunii w duchu Horii-Romana Patapieviciego, kaukaski „Orient” Gruzji, wreszcie dobrze znany „Orient” turecki — to Orient jakoś Polakom bliski, poniekąd swojski, ba, stanowiący część naszej kultury w postaci sarmatyzmu, pasów, kobierców, końskich rzędów, białej broni, ale także obrządku greckokatolickiego czy polskich Tatarów. To Orient oswojony.
Żyjąc między Zachodem a Wschodem, Polacy dobrze odnajdowali się w obu tych światach, nie tracąc poczucia przynależności do pierwszego z nich. W latach rozbiorów Stambuł (nazywany jeszcze długo Konstantynopolem) był jednym z kierunków polskiej emigracji politycznej, nie tak popularnym jak Paryż czy Bruksela, ale również istotnym (pamiętajmy, że właśnie tam zmarł Adam Mickiewicz, a na peryferiach szybko rozwijającego się miasta powstała polska osada Adampol-Polonezköy).
Znawca spraw tureckich Jerzy S. Łątka wymienia kilkunastu polskich oficerów, którzy w drugiej połowie XIX wieku zostali sułtańskimi generałami. Byli to m.in.: Konstanty Borzęcki (czyli Mustafa Dżelaleddin), Józef Bem (Murat), Michał Czaykowski (Mehmed Sadyk), Aleksander Iliński (Iskender), Seweryn Bieliński (Nihad), Zygmunt Freund (Mahmud Hamdi), Ludwik Bystrzonowski (Arslan) czy Władysław Kościelski (Sefer).
Podczas wojny krymskiej do dowództwa wojsk tureckich dotarła wiadomość o śmierci cara Mikołaja I. Rosjanie w oblężonym Sewastopolu jeszcze nic nie wiedzieli, więc postanowiono ich o tym powiadomić. Na czele tureckiej delegacji stanął właśnie pasza Sefer. Rosyjskim oddziałem, który wyjechał jej na spotkanie, dowodził generał Leon Radziwiłł. „Podczas tego spotkania — zanotował francuski oficer Eugène Perret — na ośmiu uczestników było ośmiu Polaków, czterech po stronie ottomańskiej i czterech po stronie rosyjskiej”.
Niestety, w ostatnich dekadach zaczęliśmy się od tego „naszego” Orientu oddalać. Turcja jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych była celem handlowych wypraw po skóry, kożuchy i marmurkowe dżinsy. W stambulskiej dzielnicy Laleli, gdzie skupiła się bazarowa turystyka, chyba każdy mówił wtedy po polsku, a nazwy hoteli i sklepów mówiły same za siebie: Biały Orzeł, Wawel, Boniek. Z tamtych czasów ostał się bodaj tylko Polanin. Obecnie tysiącami jeździmy na turecką riwierę — ale nie ma to nic wspólnego z obcowaniem z krajem i ludźmi (w przeciwieństwie do tamtego handlu na bazarze).
Kiedy udało się nam wyrwać się z obozu socjalistycznego i spod kurateli Moskwy, nie oglądając się, uciekliśmy na Zachód. Rumunia — która zresztą nigdy nie była tak popularnym kierunkiem wakacyjnym jak Bułgaria — kojarzyła się odtąd tylko z żebrzącymi Cyganami, Ukraina — z posowieckim bałaganem, przestępczością i nędzą. Pamiętam zdziwienie młodziutkiego pogranicznika na przejściu w Hrebennem, że jadę na Ukrainę turystycznie (było to jeszcze w końcówce lat dziewięćdziesiątych). „Jak to? — nie dowierzał. — Przecież tam od razu pobiją i ukradną samochód!” Gdy podnosił szlaban, miał minę, jakby wypuszczał mnie z raju do piekła. Jakby tuż za szlabanem rozciągała się ziemia Goga i Magoga, nieczysty kraj pełen dzikich bestii. W ogóle nie ciągnęło go, żeby sprawdzić, jak tam jest naprawdę. I tak swoje wiedział.
Teraz od kilku lat odkrywamy Gruzję, ale włóczęgi po Ukrainie i Rumunii pozostają cały czas domeną ludzi młodych, studentów, plecakowców (oraz — w przypadku Ukrainy — uczestników sentymentalnych objazdów dawnych Kresów). To wciąż turystyczny margines, mieszczący się w granicach statystycznego błędu.
IV.
Robert Rumas i Piotr Wyrzykowski pojechali do Turcji, Rumunii, Gruzji, na Ukrainę, aby spotkać ludzi i ich historie, miejsca, zdarzenia, znaki. Ruszyli niczym współcześni nomadzi, bez obciążeń w postaci precyzyjnego planu, szczegółowego scenariusza, z góry założonych tez. Otwarci na to, co przyniesie życie.
Rejon czarnomorski, zróżnicowany kulturowo i cywilizacyjnie, a jednak — jak mogliśmy się przekonać — w jakiejś mierze jednorodny, to dla takiej wyprawy bardzo dobra, mówiąc językiem z katalogów biur podróży, „destynacja”. Jak pisał Neal Ascherson: „Nad brzegami Morza Czarnego narodziła się para bliźniaków syjamskich zwanych »cywilizacją« i »barbarzyństwem«. To tutaj koloniści greccy spotkali Scytów. Osiadła kultura małych nadmorskich państw-miast zetknęła się z ruchliwą wędrowną kulturą stepowych koczowników. Ludzie, którzy mieszkali w jednym miejscu od niezliczonych pokoleń, uprawiając rolę i łowiąc ryby w przybrzeżnych wodach, spotkali ludzi, którzy mieszkali w wozach i namiotach, wędrując po bezkresnych połaciach trawy za stadami bydła i koni”.
Polscy artyści, wcielając się w „koczowników”, spotykali na swojej drodze zarówno ludzi osiadłych, zakorzenionych — jak i innych nomadów, w rodzaju poznanego w Stambule izraelskiego producenta butów, który wybrał się do Turcji po materiał.
V.
Rumas i Wyrzykowski pojechali jednak przede wszystkim, jak sami przyznają, po emocje.
Znowu dobrze trafili. Nasz oswojony, czarnomorski Orient to bodaj ostatni skrawek Europy (może poza Bałkanami), gdzie emocje nie są czymś wstydliwym, a stosunki międzyludzkie cechuje prostota i autentyzm.
W Toaście za przodków napisałem, że ludzie Kaukazu „nie znoszą anonimowości i kontaktów formalnych, kiedy to petent spotyka się z urzędnikiem, pacjent z lekarzem, a klient ze sprzedawcą: wolą, gdy człowiek spotyka się z człowiekiem. Policjant, który zatrzymuje samochód, wyciąga do kierowcy rękę i wita się. W telewizji nie usłyszymy, że sąd skazał Timura S. na rok więzienia, ale że sędzia taki a taki wydał wyrok w sprawie Timura Sultaniszwilego (Sultaniana, Sułtanzadego). W kronice wypadków przeczytamy, jak nazywał się staruszek potrącony przez samochód, a nieraz — pod jakim adresem mieszkał (gdybyśmy chcieli złożyć kondolencje rodzinie)”. Miałem na myśli Gruzinów, Ormian i Azerbejdżan — ale podobne scenki widziałem w Turcji czy na ukraińskiej prowincji.
Jechałem kiedyś z kolegą samochodem przez Turcję. W środku nocy, gdzieś koło Ankary, po kilku ładnych godzinach za kółkiem poczułem, że zasypiam. Zatrzymałem się na najbliższej stacji benzynowej. Nie rozglądając się specjalnie, weszliśmy z kolegą do środka — na tureckich stacjach barek, bufet, kafeteria to przecież standard (największe stacje zajmują kilka hektarów i obok dystrybutorów z paliwem bywa tam nawet kilka restauracji i kilkadziesiąt różnych sklepów. W takich miejscach zatrzymują się na postój autobusy międzymiastowe — sieć kolejowa jest w Turcji słabo rozwinięta).
Wypatrzyliśmy małe drzwi. Nie wyglądały jak wejście do bufetu, ale nie przyszło nam do głowy, że bufetu może po prostu nie być. Zobaczyliśmy dwa stoliki. Przy jednym siedziało dwóch Turków. Bingo! Poprosiliśmy kawę. Dostaliśmy taką, o jaką chodziło — czarną, gęstą jak smoła, stawiającą na nogi. Gdy chciałem płacić, „barman” zamachał rękami: „Nie, to nie kawiarnia”. Okazało się, że weszliśmy do kanciapy dla mechaników z pobliskiej całodobowej stacji obsługi pojazdów. Najbardziej zdziwiło mnie, że oni w ogóle nie byli zdziwieni: zjawiło się w nocy dwóch obcych facetów, poprosiło o kawę — więc ich poczęstowali. To przecież zupełnie normalne.
Łatwość nawiązywania kontaktów bywa w tej części świata zdumiewająca.
„Tak zaczynają się znajomości — to znów fragment z Toastu za przodków — od uśmiechu i kilku prostych pytań. Czym się zajmujesz? Czy podoba ci się w Gruzji (Armenii, Azerbejdżanie)? Skąd masz taki fajny plecak? Zapytają i sami się przedstawią — na ulicy, w marszrutce i w pociągu, w sklepiku i w barze, nieraz w urzędzie, dokąd przyszedłeś załatwić sprawę, i na granicy, którą chcesz przekroczyć. Pytają zazwyczaj bezinteresownie, zaciekawieni innym człowiekiem i światem, jaki w sobie nosi. Gdzie są ładniejsze dziewczyny? Czy dużo się u was pije? Ile się zarabia? A na dolary? W jakim wieku zakładacie rodzinę? Czy też macie góry?
Pytają także po to, by ogarnąć i nazwać otaczającą rzeczywistość — nie można bowiem spędzić obok kogoś dwóch godzin w autobusie czy samolocie i nie wiedzieć, jak się ten ktoś nazywa, czy jest żonaty, ile ma dzieci i co go sprowadza do naszego kraju!”
VI.
Nasi artyści są otwarci na „cywilizacyjne marginalia”. Na Ukrainie — jadą na Krym, najmniej ukraińską z ukraińskich prowincji (za to tam spotykają typowe dla Krymu postaci — emerytowanego oficera Floty Czarnomorskiej i muzułmańskiego duchownego). W Rumunii odnajdują romskiego Elvisa (wbrew stereotypowi, Romowie stanowią w Rumunii zaledwie kilkuprocentową mniejszość). W Gruzji — odwiedzają Swanetię, krainę nagich, skalistych gór pokrytych wiecznym śniegiem. Stolicą tej prowincji — będącej dla pozostałych Gruzinów synonimem końca świata — jest Mestia, położona na wysokości tysiąca pięciuset metrów. Wieś Uszguli, centrum duchowe Swanów, leży jeszcze sześćset metrów wyżej. Roślinność jest tam uboga, choć na zacisznych, nasłonecznionych skrawkach ziemi Swanowie próbują uprawiać winną latorośl — bez wina żaden Gruzin nie byłby sobą!
Robert Rumas i Piotr Wyrzykowski nieco przypominają w swoich poszukiwaniach Monikę Bułaj, fotografkę i reporterkę, mieszkającą od lat we Włoszech (i znaną tam lepiej niż w Polsce). Bułaj od lat jeździ po obrzeżach Europy. Filmuje, fotografuje i opisuje zapomniane wierzenia, odchodzące tradycje, kulturowe pogranicza i mikroskopijne społeczności, które w epoce globalizacji uparcie bronią swojego prawa do życia. Efektem wędrówek, które z czasem objęły także północną Afrykę i kawał Azji, stał się projekt Boży ludzie, dojrzewający latami, owocujący pojedynczymi wystawami i publikacjami, by wreszcie przybrać formę książki.
We wprowadzeniu do polskiego wydania Bułaj napisała: „Zdaje się tajemnicą, że ta właśnie część Europy potrafiła stworzyć szansę na spotkanie, które dzisiejszy świat z hukiem traci. [...] Podróżując na piechotę, rowerem, na sankach, furmankach, czółnach i traktorach, nauczyłam się eksplorować pogranicza wiar, poznałam słodycz czekania i jednocześnie pośpiech, by rozmawiać ze starymi ludźmi, zanim znikną ze swoim bagażem wspomnień. Małe światy ignorowane przez media” .
Zarówno Bułaj, jak Rumas i Wyrzykowski, obserwują świat zatomizowany. Poszczególne małe społeczności — a czasem pojedynczy ludzie — to mikrokosmosy żyjące własnym życiem. Iwan Oriszczenko, major w stanie spoczynku z Bałakławy, mieszka nie dalej niż pięćdziesiąt kilometrów od innego bohatera Emotikonu, imama Sabriego Solejmanowa z meczetu w Bachczysaraju — ale równie dobrze mogliby żyć na innych kontynentach, a nawet planetach. Taka wystawa to jedyne miejsce, gdzie mogą się spotkać — co prawda nie fizycznie, tylko w postaci zarejestrowanego przez artystów dźwięku i obrazu. Ciekawe, co z tego spotkania wyniknie?
VII.
Wystawa Emotikon to w istocie lapidarium, złożone z przywiezionych z podróży zdjęć filmów, ludzi i ich historii. Lapidarium emocji. Nieprzypadkowa jest aranżacja ekspozycji —ale składające się na nią elementy, poza pierwotnie „orientalnym” charakterem i miejscem pochodzenia, nie mają ze sobą wiele wspólnego.
Ryszard Kapuściński, który wydał sześć tomów Lapidariów i spopularyzował zarówno samo słowo, jak i kryjącą się za nim wizję rozdrobnionej, „pokawałkowanej” rzeczywistości, w słowie wstępnym do tomu pierwszego (jeszcze nienumerowanego — numeracja w postaci Lapidarium II, Lapidarium III i tak dalej pojawi się dopiero przy następnych tomach) tłumaczył: „Lapidarium to miejsce (skwer w mieście, dziedziniec w zamku, patio w muzeum), gdzie składa się znalezione kamienie, szczątki rzeźb i fragmenty budowli — a to odłamek tułowia albo ręki, a to kawałek gzymsu czy kolumny, słowem, rzeczy będące częścią nie istniejącej (już, jeszcze, nigdy) całości i z którymi nie wiadomo, co robić.
Może pozostaną jako świadectwo czasu przeszłego, jako ślad prób, jako znaki? A może w naszym świecie, już tak rozrośniętym, tak ogromnym, a zarazem coraz bardziej chaotycznym i trudnym do objęcia, do uporządkowania, wszystko zmierza w stronę wielkiego collage`u, w stronę luźnego zbioru fragmentów, a więc — właśnie — w stronę lapidarium?”
Może w ogóle nie da się już inaczej opowiadać o świecie?
Wojciech Górecki
Co łączy Turcję, Gruzję, Ukrainę, Rumunię — kraje, które odwiedzili artyści Robert Rumas i Piotr Wyrzykowski?
Rzut oka na mapę podsuwa oczywisty klucz: wszystkie leżą nad Morzem Czarnym.
Czy coś z tego dla nas wynika? Co takiego może nas spotkać na Ukrainie, w Turcji, Gruzji, Rumunii? Po co jechać właśnie tam?
Morze Czarne to styk kontynentów, ale styk płynny, łagodny, wręcz niezauważalny. To nie Morze Śródziemne, gdzie z jednej strony jest francuskie Lazurowe Wybrzeże, a z drugiej — Libia; z jednej — brytyjski Gibraltar, z drugiej — Bliski Wschód. W przypadku Morza Czarnego kultury Europy i Azji wzajemnie się przenikają i dopełniają. Rozwodniona w miarę przemieszczania się na wschód Europa, spotyka mało jeszcze konkretną i szukającą dopiero swojej formy Azję.
Spróbujmy jednak przeprowadzić granicę. Rumunia to bez wątpienia Europa (i jedyny wśród tej czwórki członek Unii Europejskiej). Ukraina? Też chyba nie ma wątpliwości — chociaż dla części Europejczyków z Zachodu to trudne do przyjęcia (może zmieni się to po piłkarskich mistrzostwach kontynentu). Turcja? Skrawek Europy i reszta Azji.
Najwięcej kłopotów jest z Gruzją. Geograficznie — raczej Azja, choć niektórzy geografowie skłonni są zaliczać ją, wraz z Armenią i Azerbejdżanem, do naszego kontynentu. Ale mentalnie i kulturowo Gruzja nie ma z Azją wiele wspólnego i manifestuje to na każdym kroku, od flag UE powiewających w całym kraju (jedną widziałem nawet w gabinecie dyrektora Muzeum Stalina w Gori) do wielokrotnie deklarowanej chęci członkostwa w Unii i NATO.
Dla gruzińskich politologów Gruzja to Europa Południowa. Jeden z nich, Aleksandr Rusecki (mający polskie korzenie) powiedział na konferencji: „Mówiąc precyzyjniej, nie jest to Europa Południowa, ale Południowo-Wschodnia, używam jednak określenia Południowa, gdyż mamy więcej wspólnego z Południem niż ze Wschodem”. Rusecki uważa, że Gruzini są typowymi południowcami, jak Hiszpanie, Włosi czy Grecy, a świadczyć o tym mają kultura wina, zamiłowanie do ucztowania, słabość do dzieci, uwielbienie futbolu, mocne więzi rodzinne, indywidualizm i rozmyte poczucie czasu — niepunktualność, swoiste mañana.
Mateusz Gralewski (1826–1891), który w połowie XIX wieku spędził na Kaukazie dwanaście lat i skrupulatnie spisał swoje przeżycia i obserwacje, scharakteryzował gruzińską szlachtę jako „szczerą, rubaszną, rozrzutną, samowolną, pobożną, gościnną, odważną, rozpróżniaczoną”, sugerując, że ma wiele wspólnego ze szlachtą polską. „Nie licząc Ormian, wspartych więcej w Azję Mniejszą — pisał dalej Gralewski — jedni tylko Gruzini z plemion kaukaskich potrafili wytworzyć z siebie naród”.
Śledząc gruzińską historię, dostrzegamy wiele podobieństw z dziejami innych państw Europy. Gruzja nigdy nie była orientalną despotią, władzę króla ograniczała potęga możnowładców, wolnością cieszyła się szlachta. Podporą państwa była autonomiczna Cerkiew. Zjednoczenie państwa nastąpiło w XI wieku (wcześniej istniały dwa ośrodki: będąca po wpływem Bizancjum Kolchida na zachodzie kraju i okresowo niezależna, okresowo podległa Persji Iberia na wschodzie). Po okresie rozkwitu (wiek XII i początek XIII) kraj wszedł w okres rozbicia dzielnicowego, dzieląc się na trzy królestwa i kilka księstw. Na początku XIX wieku gruzińskie ziemie zajęła Rosja. Po upadku caratu Gruzja odrodziła się (w latach 1918–1921 była niepodległa), ale szybko podbili ją bolszewicy. Do 1991 roku wchodziła w skład Związku Radzieckiego.
Ważną rolę w dziejach Gruzji odgrywały kobiety. Dwie z nich stały się wręcz symbolami państwa, jego duchowości i kultury. Pochodząca z Kapadocji święta Nino w IV wieku schrystianizowała Iberię, a panująca w latach 1184–1213 caryca Tamar od dawna uchodzi za najwybitniejszego władcę Gruzji w całej historii.
W cerkwi we wsi Bodbe w prowincji Kachetia (na wschodzie kraju), gdzie pochowana jest święta Nino, znajduje się grób biskupa Ioanna (Giorgiego Makaszwilego), zmarłego w 1837 w wieku lat 94. Napis głosi (po rosyjsku): „Tutaj spoczywają czcigodne szczątki przewielebnego metropolity bodbijskiego i kawalera rodem z kachetyjskich książąt Makajewsjus”. Latynizacja nazwiska i „kawaler z książąt” świadczą, że zmarły biskup (i osoba, która wykonywała tablicę) z całą pewnością czuli się Europejczykami.
II.
Państwa, które znalazły się na drodze Rumasa i Wyrzykowskiego łączą zatem również europejskie aspiracje. Dotyczy to także Turcji: członka NATO i kandydata do UE (choć w ostatnich latach entuzjazm dla perspektywy akcesji znacznie osłabł — zarówno w samej Unii, jak i wśród Turków). Czy łączy je coś więcej?
Paradoksalnie, łączy jeszcze religia i związana z nią tradycja. W Rumunii i Gruzji zdecydowanie dominuje prawosławie, a na Ukrainie prawosławie jest wyznaniem największym i najbardziej wpływowym. Na obszarze dzisiejszej Turcji chrześcijaństwo zakorzeniło się już w pierwszych wiekach i w wersji prawosławnej było silnie reprezentowane aż do lat dwudziestych XX wieku (kiedy w ramach wymiany ludności Turcję musiała opuścić praktycznie cała mniejszość grecka).
W Turcji od tysiąca lat dominuje islam, który promieniował także na obecną Gruzję. Najsilniej odcisnął się w Adżarii, należącej aż do 1878 roku do Imperium Osmańskiego (wtedy to, jako ostatnią z gruzińskich prowincji, Adżarię zajęli Rosjanie). W samym Batumi muzułmanów zostało niewielu, ale w wysokogórskich adżarskich wsiach Gruzini wyznający islam do dziś stanowią większość.
Islam obecny jest też od setek lat na Ukrainie, a konkretnie na Krymie. Wyznawali go Tatarzy (ich Chanat Krymski zależny był od tureckiego sułtana), którzy przeważali wśród ludności półwyspu aż do końca XIX wieku — wtedy przewagę zdobyli etniczni Rosjanie. W 1944 roku Stalin wysiedlił Tatarów do Azji Centralnej. Zaczęli wracać dopiero w okresie pierestrojki (lata osiemdziesiąte), obecnie stanowią kilkanaście procent ludności Krymu (większość — około 60 procent — to Rosjanie). W okresie radzieckim Krym należał początkowo do sowieckiej Rosji. W 1954 roku został przekazany Ukrainie.
Horia-Roman Patapievici, rumuński fizyk, filozof i publicysta, autor Biblii prawdziwego Rumuna zauważył, że zarówno prawosławie, jak i islam są w swym duchu orientalne. To spostrzeżenie cenne, aczkolwiek pojęcie „islamu” należałoby pewnie w tym kontekście zawęzić do islamu tureckiego, wyrosłego na gruncie bizantyjskim i odmiennego od surowego islamu Półwyspu Arabskiego czy emocjonalnego szyickiego islamu Persji.
W tym miejscu dochodzimy, wydaje się, do sedna: prawdziwym wspólnym mianownikiem Ukrainy, Rumunii, Turcji i Gruzji jest właśnie dziedzictwo Bizancjum: owego drugiego, wschodniego płuca Europy, bez którego nasz kontynent byłby ułomny, kaleki, ograniczony.
Amerykański dziennikarz Robert D. Kaplan, który kilkanaście lat temu przemierzył Rumunię, Bułgarię, Turcję, kraje Bliskiego Wschodu oraz Kaukazu Południowego i Azji Centralnej, odpowiedzi na pytanie o przyszłość tej części świata szukał w odległej przeszłości. W Ankarze odwiedził Muzeum Cywilizacji Anatolijskich: „Eksponaty zgromadzone w gablotach uczyły jeszcze czegoś: żaden ustrój państwowy nie jest wieczny i historia starożytna może być równie dobrym przewodnikiem po przyszłych dziejach Bliskiego Wschodu, jak współczesne doniesienia medialne. Być może nawet lepszym”.
III.
„Orient” postbizantyjski, prawosławno-muzułmański, na który składa się nieoczywisty „Orient” Ukrainy (ograniczmy się tu do Półwyspu Krymskiego, objętego projektem Roberta Rumasa i Piotra Wyrzykowskiego), dyskretny „Orient” Rumunii w duchu Horii-Romana Patapieviciego, kaukaski „Orient” Gruzji, wreszcie dobrze znany „Orient” turecki — to Orient jakoś Polakom bliski, poniekąd swojski, ba, stanowiący część naszej kultury w postaci sarmatyzmu, pasów, kobierców, końskich rzędów, białej broni, ale także obrządku greckokatolickiego czy polskich Tatarów. To Orient oswojony.
Żyjąc między Zachodem a Wschodem, Polacy dobrze odnajdowali się w obu tych światach, nie tracąc poczucia przynależności do pierwszego z nich. W latach rozbiorów Stambuł (nazywany jeszcze długo Konstantynopolem) był jednym z kierunków polskiej emigracji politycznej, nie tak popularnym jak Paryż czy Bruksela, ale również istotnym (pamiętajmy, że właśnie tam zmarł Adam Mickiewicz, a na peryferiach szybko rozwijającego się miasta powstała polska osada Adampol-Polonezköy).
Znawca spraw tureckich Jerzy S. Łątka wymienia kilkunastu polskich oficerów, którzy w drugiej połowie XIX wieku zostali sułtańskimi generałami. Byli to m.in.: Konstanty Borzęcki (czyli Mustafa Dżelaleddin), Józef Bem (Murat), Michał Czaykowski (Mehmed Sadyk), Aleksander Iliński (Iskender), Seweryn Bieliński (Nihad), Zygmunt Freund (Mahmud Hamdi), Ludwik Bystrzonowski (Arslan) czy Władysław Kościelski (Sefer).
Podczas wojny krymskiej do dowództwa wojsk tureckich dotarła wiadomość o śmierci cara Mikołaja I. Rosjanie w oblężonym Sewastopolu jeszcze nic nie wiedzieli, więc postanowiono ich o tym powiadomić. Na czele tureckiej delegacji stanął właśnie pasza Sefer. Rosyjskim oddziałem, który wyjechał jej na spotkanie, dowodził generał Leon Radziwiłł. „Podczas tego spotkania — zanotował francuski oficer Eugène Perret — na ośmiu uczestników było ośmiu Polaków, czterech po stronie ottomańskiej i czterech po stronie rosyjskiej”.
Niestety, w ostatnich dekadach zaczęliśmy się od tego „naszego” Orientu oddalać. Turcja jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych była celem handlowych wypraw po skóry, kożuchy i marmurkowe dżinsy. W stambulskiej dzielnicy Laleli, gdzie skupiła się bazarowa turystyka, chyba każdy mówił wtedy po polsku, a nazwy hoteli i sklepów mówiły same za siebie: Biały Orzeł, Wawel, Boniek. Z tamtych czasów ostał się bodaj tylko Polanin. Obecnie tysiącami jeździmy na turecką riwierę — ale nie ma to nic wspólnego z obcowaniem z krajem i ludźmi (w przeciwieństwie do tamtego handlu na bazarze).
Kiedy udało się nam wyrwać się z obozu socjalistycznego i spod kurateli Moskwy, nie oglądając się, uciekliśmy na Zachód. Rumunia — która zresztą nigdy nie była tak popularnym kierunkiem wakacyjnym jak Bułgaria — kojarzyła się odtąd tylko z żebrzącymi Cyganami, Ukraina — z posowieckim bałaganem, przestępczością i nędzą. Pamiętam zdziwienie młodziutkiego pogranicznika na przejściu w Hrebennem, że jadę na Ukrainę turystycznie (było to jeszcze w końcówce lat dziewięćdziesiątych). „Jak to? — nie dowierzał. — Przecież tam od razu pobiją i ukradną samochód!” Gdy podnosił szlaban, miał minę, jakby wypuszczał mnie z raju do piekła. Jakby tuż za szlabanem rozciągała się ziemia Goga i Magoga, nieczysty kraj pełen dzikich bestii. W ogóle nie ciągnęło go, żeby sprawdzić, jak tam jest naprawdę. I tak swoje wiedział.
Teraz od kilku lat odkrywamy Gruzję, ale włóczęgi po Ukrainie i Rumunii pozostają cały czas domeną ludzi młodych, studentów, plecakowców (oraz — w przypadku Ukrainy — uczestników sentymentalnych objazdów dawnych Kresów). To wciąż turystyczny margines, mieszczący się w granicach statystycznego błędu.
IV.
Robert Rumas i Piotr Wyrzykowski pojechali do Turcji, Rumunii, Gruzji, na Ukrainę, aby spotkać ludzi i ich historie, miejsca, zdarzenia, znaki. Ruszyli niczym współcześni nomadzi, bez obciążeń w postaci precyzyjnego planu, szczegółowego scenariusza, z góry założonych tez. Otwarci na to, co przyniesie życie.
Rejon czarnomorski, zróżnicowany kulturowo i cywilizacyjnie, a jednak — jak mogliśmy się przekonać — w jakiejś mierze jednorodny, to dla takiej wyprawy bardzo dobra, mówiąc językiem z katalogów biur podróży, „destynacja”. Jak pisał Neal Ascherson: „Nad brzegami Morza Czarnego narodziła się para bliźniaków syjamskich zwanych »cywilizacją« i »barbarzyństwem«. To tutaj koloniści greccy spotkali Scytów. Osiadła kultura małych nadmorskich państw-miast zetknęła się z ruchliwą wędrowną kulturą stepowych koczowników. Ludzie, którzy mieszkali w jednym miejscu od niezliczonych pokoleń, uprawiając rolę i łowiąc ryby w przybrzeżnych wodach, spotkali ludzi, którzy mieszkali w wozach i namiotach, wędrując po bezkresnych połaciach trawy za stadami bydła i koni”.
Polscy artyści, wcielając się w „koczowników”, spotykali na swojej drodze zarówno ludzi osiadłych, zakorzenionych — jak i innych nomadów, w rodzaju poznanego w Stambule izraelskiego producenta butów, który wybrał się do Turcji po materiał.
V.
Rumas i Wyrzykowski pojechali jednak przede wszystkim, jak sami przyznają, po emocje.
Znowu dobrze trafili. Nasz oswojony, czarnomorski Orient to bodaj ostatni skrawek Europy (może poza Bałkanami), gdzie emocje nie są czymś wstydliwym, a stosunki międzyludzkie cechuje prostota i autentyzm.
W Toaście za przodków napisałem, że ludzie Kaukazu „nie znoszą anonimowości i kontaktów formalnych, kiedy to petent spotyka się z urzędnikiem, pacjent z lekarzem, a klient ze sprzedawcą: wolą, gdy człowiek spotyka się z człowiekiem. Policjant, który zatrzymuje samochód, wyciąga do kierowcy rękę i wita się. W telewizji nie usłyszymy, że sąd skazał Timura S. na rok więzienia, ale że sędzia taki a taki wydał wyrok w sprawie Timura Sultaniszwilego (Sultaniana, Sułtanzadego). W kronice wypadków przeczytamy, jak nazywał się staruszek potrącony przez samochód, a nieraz — pod jakim adresem mieszkał (gdybyśmy chcieli złożyć kondolencje rodzinie)”. Miałem na myśli Gruzinów, Ormian i Azerbejdżan — ale podobne scenki widziałem w Turcji czy na ukraińskiej prowincji.
Jechałem kiedyś z kolegą samochodem przez Turcję. W środku nocy, gdzieś koło Ankary, po kilku ładnych godzinach za kółkiem poczułem, że zasypiam. Zatrzymałem się na najbliższej stacji benzynowej. Nie rozglądając się specjalnie, weszliśmy z kolegą do środka — na tureckich stacjach barek, bufet, kafeteria to przecież standard (największe stacje zajmują kilka hektarów i obok dystrybutorów z paliwem bywa tam nawet kilka restauracji i kilkadziesiąt różnych sklepów. W takich miejscach zatrzymują się na postój autobusy międzymiastowe — sieć kolejowa jest w Turcji słabo rozwinięta).
Wypatrzyliśmy małe drzwi. Nie wyglądały jak wejście do bufetu, ale nie przyszło nam do głowy, że bufetu może po prostu nie być. Zobaczyliśmy dwa stoliki. Przy jednym siedziało dwóch Turków. Bingo! Poprosiliśmy kawę. Dostaliśmy taką, o jaką chodziło — czarną, gęstą jak smoła, stawiającą na nogi. Gdy chciałem płacić, „barman” zamachał rękami: „Nie, to nie kawiarnia”. Okazało się, że weszliśmy do kanciapy dla mechaników z pobliskiej całodobowej stacji obsługi pojazdów. Najbardziej zdziwiło mnie, że oni w ogóle nie byli zdziwieni: zjawiło się w nocy dwóch obcych facetów, poprosiło o kawę — więc ich poczęstowali. To przecież zupełnie normalne.
Łatwość nawiązywania kontaktów bywa w tej części świata zdumiewająca.
„Tak zaczynają się znajomości — to znów fragment z Toastu za przodków — od uśmiechu i kilku prostych pytań. Czym się zajmujesz? Czy podoba ci się w Gruzji (Armenii, Azerbejdżanie)? Skąd masz taki fajny plecak? Zapytają i sami się przedstawią — na ulicy, w marszrutce i w pociągu, w sklepiku i w barze, nieraz w urzędzie, dokąd przyszedłeś załatwić sprawę, i na granicy, którą chcesz przekroczyć. Pytają zazwyczaj bezinteresownie, zaciekawieni innym człowiekiem i światem, jaki w sobie nosi. Gdzie są ładniejsze dziewczyny? Czy dużo się u was pije? Ile się zarabia? A na dolary? W jakim wieku zakładacie rodzinę? Czy też macie góry?
Pytają także po to, by ogarnąć i nazwać otaczającą rzeczywistość — nie można bowiem spędzić obok kogoś dwóch godzin w autobusie czy samolocie i nie wiedzieć, jak się ten ktoś nazywa, czy jest żonaty, ile ma dzieci i co go sprowadza do naszego kraju!”
VI.
Nasi artyści są otwarci na „cywilizacyjne marginalia”. Na Ukrainie — jadą na Krym, najmniej ukraińską z ukraińskich prowincji (za to tam spotykają typowe dla Krymu postaci — emerytowanego oficera Floty Czarnomorskiej i muzułmańskiego duchownego). W Rumunii odnajdują romskiego Elvisa (wbrew stereotypowi, Romowie stanowią w Rumunii zaledwie kilkuprocentową mniejszość). W Gruzji — odwiedzają Swanetię, krainę nagich, skalistych gór pokrytych wiecznym śniegiem. Stolicą tej prowincji — będącej dla pozostałych Gruzinów synonimem końca świata — jest Mestia, położona na wysokości tysiąca pięciuset metrów. Wieś Uszguli, centrum duchowe Swanów, leży jeszcze sześćset metrów wyżej. Roślinność jest tam uboga, choć na zacisznych, nasłonecznionych skrawkach ziemi Swanowie próbują uprawiać winną latorośl — bez wina żaden Gruzin nie byłby sobą!
Robert Rumas i Piotr Wyrzykowski nieco przypominają w swoich poszukiwaniach Monikę Bułaj, fotografkę i reporterkę, mieszkającą od lat we Włoszech (i znaną tam lepiej niż w Polsce). Bułaj od lat jeździ po obrzeżach Europy. Filmuje, fotografuje i opisuje zapomniane wierzenia, odchodzące tradycje, kulturowe pogranicza i mikroskopijne społeczności, które w epoce globalizacji uparcie bronią swojego prawa do życia. Efektem wędrówek, które z czasem objęły także północną Afrykę i kawał Azji, stał się projekt Boży ludzie, dojrzewający latami, owocujący pojedynczymi wystawami i publikacjami, by wreszcie przybrać formę książki.
We wprowadzeniu do polskiego wydania Bułaj napisała: „Zdaje się tajemnicą, że ta właśnie część Europy potrafiła stworzyć szansę na spotkanie, które dzisiejszy świat z hukiem traci. [...] Podróżując na piechotę, rowerem, na sankach, furmankach, czółnach i traktorach, nauczyłam się eksplorować pogranicza wiar, poznałam słodycz czekania i jednocześnie pośpiech, by rozmawiać ze starymi ludźmi, zanim znikną ze swoim bagażem wspomnień. Małe światy ignorowane przez media” .
Zarówno Bułaj, jak Rumas i Wyrzykowski, obserwują świat zatomizowany. Poszczególne małe społeczności — a czasem pojedynczy ludzie — to mikrokosmosy żyjące własnym życiem. Iwan Oriszczenko, major w stanie spoczynku z Bałakławy, mieszka nie dalej niż pięćdziesiąt kilometrów od innego bohatera Emotikonu, imama Sabriego Solejmanowa z meczetu w Bachczysaraju — ale równie dobrze mogliby żyć na innych kontynentach, a nawet planetach. Taka wystawa to jedyne miejsce, gdzie mogą się spotkać — co prawda nie fizycznie, tylko w postaci zarejestrowanego przez artystów dźwięku i obrazu. Ciekawe, co z tego spotkania wyniknie?
VII.
Wystawa Emotikon to w istocie lapidarium, złożone z przywiezionych z podróży zdjęć filmów, ludzi i ich historii. Lapidarium emocji. Nieprzypadkowa jest aranżacja ekspozycji —ale składające się na nią elementy, poza pierwotnie „orientalnym” charakterem i miejscem pochodzenia, nie mają ze sobą wiele wspólnego.
Ryszard Kapuściński, który wydał sześć tomów Lapidariów i spopularyzował zarówno samo słowo, jak i kryjącą się za nim wizję rozdrobnionej, „pokawałkowanej” rzeczywistości, w słowie wstępnym do tomu pierwszego (jeszcze nienumerowanego — numeracja w postaci Lapidarium II, Lapidarium III i tak dalej pojawi się dopiero przy następnych tomach) tłumaczył: „Lapidarium to miejsce (skwer w mieście, dziedziniec w zamku, patio w muzeum), gdzie składa się znalezione kamienie, szczątki rzeźb i fragmenty budowli — a to odłamek tułowia albo ręki, a to kawałek gzymsu czy kolumny, słowem, rzeczy będące częścią nie istniejącej (już, jeszcze, nigdy) całości i z którymi nie wiadomo, co robić.
Może pozostaną jako świadectwo czasu przeszłego, jako ślad prób, jako znaki? A może w naszym świecie, już tak rozrośniętym, tak ogromnym, a zarazem coraz bardziej chaotycznym i trudnym do objęcia, do uporządkowania, wszystko zmierza w stronę wielkiego collage`u, w stronę luźnego zbioru fragmentów, a więc — właśnie — w stronę lapidarium?”
Może w ogóle nie da się już inaczej opowiadać o świecie?
Wojciech Górecki